Droga powrotna

Spędziliśmy tydzień nad Bałtykiem, mocząc nieco tyłki w wodzie choć bez entuzjazmu. W porze pośniadaniowej na całym wybrzeżu daje się słyszeć dźwięk przypominający ubijanie niedzielnego schabowego – a to tylko Janusze wbijają drewnianym młotkiem paliki od parawanów, wyznaczające ich autonomiczne terytorium i strefę komfortu zarazem. Jeszcze rok temu za niedorozwiniętych uważano tych co wydzielają swoją plażową parcelę, dzisiaj to są prawi obywatele dbający o zachowanie dystansu społecznego.

Udało nam się nawet z Frustratową odwiedzić pocztę i wysłać starym zwyczajem kartki pocztowe. Niby drobiazg a robi robotę. Bardzo spodobało nam się targetowanie produktów w szczególności znaczków pocztowych. Jako że w Kołobrzegu i okolicach jest sporo gości z za zachodniej granicy to i nawet takie detale im dopracowali żeby starej ciotce Heldze wysłać z Polski.

Tak czy inaczej ten tydzień nie miał nic wspólnego z odpoczywaniem. Dlatego liczyłem na cichy i spokojny powrót do domu. Co za naiwność…

Wyjechaliśmy z Kołobrzegu około godziny 10:00. Pogoda niczego sobie więc trasa licząca niecałe 500 km nie powinna zająć więcej niż 5-6 godzin z przerwami na tata-siku, tata-kupa i inne tata-cokolwiek.

Nasz francuski dyliżans dysponuje dumnie nazwaną kosmiczną technologią nawigacji satelitarnej tak zwany GPS. Świetna sprawa, wciskasz przycisk HOME i z najgłębszego zadupia wyznaczy trasę prosto do domu. Cyk, jedyneczka i jedziemy!

Tylko dzięki przytomności umysłu Frustratowej nie trzasnęliśmy drogi złotym szlakiem autostradowym przez Poznań gdzie przyjemność przejazdu po perfekcyjnie dopieszczonej masie bitumicznej jest droższa od zużytego po drodze paliwa. Nastąpiła korekta i wyznaczenie trasy alternatywnej którą dzisiaj mógłbym nazwać „szlakiem PGR-owskich skansenów”.

Nie minęło pół godziny od wyjazdu i w samochodzie pojawił się on! Piękny, kolorowy, rozłożysty i dumny ….paw.

Nie był może tak majestatyczny jak ten na fotografii ale jego największym urokiem było to że wydobył się z Małej Frustratki. Starszy bombelek ma chorobę lokomocyjną i niestety czasem daje ona o sobie znać w najmniej oczekiwanym momencie. Szybki pit-stop na poboczu, ogarnięcie dziecka i można ruszać dalej. Najszczęśliwszy był pies bo trafiła mu się nadprogramowa przerwa na odcedzenie.

Oczywiście korzystając z przerwy Junior wymarudził konsolę do łapy bo już podziwianie świata za oknem i jego ulubione liczenie cmentarzy (nie wiem skąd to hobby) go wynudziło i poszukiwał z utęsknieniem nowej rozrywki. Czego się nie robi dla kilku chwil spokoju?

Mknęliśmy dalej na południe i nie minęło więcej jak godzina od okiełznania wizyty wcześniejszego pawia. Coś mi chlapnęło na plecy. Dzieci własne znam na tyle że wiem jaki mają zasięg plucia jedzeniem i to raczej nie było to…tym razem Junior siedzący za mną zapragnął pochwalić się zawartością żołądka. Chlustał sobie wesoło na lewo, na prawo, na mnie, na psa, na siostrę. W sumie to ukwiecił pół samochodu zanim zdążyłem znaleźć miejsce do zaparkowania. Cały Junior i konsola na której grał wyglądała jak oblizana ze dwa razy przez przedstawiciela obcej cywilizacji, spływały po niej długie gluty. Ostatnio takie coś widziałem w Pogromcy Duchów i Alien vs. Predator.

Wysiadka na poboczu i szybka analiza sytuacji. Wszyscy do gruntownego przebrania i umycia, łącznie z psem. Dobrze że mieliśmy zapas ubrań w walizce bo inaczej moglibyśmy w dalszej drodze uchodzić za rodzinę nudystów na wakacjach, to co mieliśmy na sobie nadawało się wyłącznie do spalenia.

Jeżeli pójdziecie w najbliższym czasie do jakiegoś dyskontu i odwiedzicie dział z wędlinami to jak nikt nie będzie patrzył wetknijcie nos w stertę najtańszych parówek którym kończy się termin przydatności. Mniej więcej taki zapach unosił się w całym aucie po akcji Juniora. Całe odbabciowe śniadanko które spożył przed wyjazdem, było teraz w formie żelowo-parówkowej wątpliwą ozdobą samochodu i części psa.

Trudno, nie takie rzeczy po nich już się sprzątało. Doprowadziliśmy z Frustratową nasz parówkowóz do stanu jako takiej używalności i ruszyliśmy dalej.

Przez to wszystko dostałem tylko ataków paniki jak cokolwiek poruszyło się za mną, każdy nie zidentyfikowany ruch kończył się zapytaniem do bombelków jak się czują i czy nie chcą się zatrzymać.

Wyszedłem z założenia że im szybciej dojedziemy tym mniejsze ryzyko powtórki. Tempomat ustawiony i można jechać, od autostrady dzieliło nas jeszcze jakieś 50 km. Starałem się uważać po drodze na wszelkie wyboje coby potomstwu się nie rozkołysało w żołądkach. Mijaliśmy tak kolejne zapomniane miejscowości w których królowała zabudowa typowo PGR-owska a najważniejszym punktem zboru lokalnej społeczności był jeden jedyny sklep którego można by datować jako wczesny Gierek, późny Gomułka. Każda z tych wiosek jest gotową scenerią do nagrania następnej części „Pieniądze to nie wszystko”.

I tak minęła kolejna wioska której nazwy nawet nie zapamiętam bo przejechaliśmy ich już kilkadziesiąt a do autostrady już tak blisko. Po ostatnich przygodach z dziczyzną na drodze zwalniałem tam gdzie były ograniczenia coby combra nie zabrać ze sobą po drodze. Przed sobą widzę już tablicę końca wiochy czyli można znowu włączyć tempomat i jechać szybciej. A tu mi z krzaków 10 m od tablicy wyskakuje niebieski z suszarką! Zanim pchlarza zobaczyłem że macha zdążyłem mu prawie dorobić płaskostopie, wyszedł mi na środek drogi w ostatniej chwili. Przejechałem kawałek za niego zanim bezpiecznie udało się wyhamować i widzę w lusterku jak macha łapą żeby do niego wrócić. Lista przekleństw jaka mi się w tamtej chwili plątała po głowie nie miała końca. Doturlałem się, zjechałem na pobocze. Uradowany pan policjant przedstawił się i rozbawiony zapytał „A gdzie to pan kierowca się tak śpieszy?” – trochę się cofnął kiedy otworzyłem okno, widocznie zapach parówek był nieco odrzucający. W myślach odpowiedziałem sobie „A h… Cię to obchodzi, na pewno nie do Ciebie”. Z racji tego że po dwóch dziecięcych pawiach i perspektywie jazdy w niesprzyjających warunkach atmosferycznych przez jeszcze kilka godzin – nie chciało mi się z niebieskim dyskutować, przytaknąłem nie słuchając za bardzo co mówi byle szybko załatwić sprawę i dojechać w końcu do domu.

Jako wisienka na torcie pomyliłem ostatni zjazd z autostrady przed domem co skutkowało dodatkową rundą honorową do najbliższego zjazdu w Łowiczu i z powrotem czyli jakieś 50 km dodatkowo. Auto też wiedziało kiedy dobić mi gwoździa do trumny bo w połowie „tour de ziemia łowicka” oznajmił że jedziemy na oparach.

Finalnie udało się wrócić do domu w całości, cała wycieczka zajęła nam 10 godzin, dwa pawie, mandat na 200 zł i 6 punktów karnych, 50 km objazdowo-krajoznawcze, suchy bak paliwa i cała tapicerka do prania.

Jak ktoś mi powie że wakacje to jest odpoczynek to niech sobie ten pomysł w … wyperswaduje. Wnioski z tegorocznych wakacji: siedź w domu! #zostanwdomu

Only registered users can comment.

  1. Było zainstalować torby jak w „Taxi”:-)

    My z rowerami ruszyliśmy w podróż i 95 litrowy zbiornik starczył na podróż nad morze, stamtąd na Mazury i jeszcze rezerwy nie ma ale dobrze, że nie mieliście pomysłu jak my, bo tu drugi kręte, to byście mieli auto „wysrebrzane pszenicą wyzłacanei żytem” aż po sufit:-)

Leave a Reply