Santos #1
Niedzielna deszczowa pogoda przypomniała mi jeden z moich najciekawszych rejsów który odbył się około dwadzieścia lat temu. Odcinek Szczecin – Antwerpia (Belgia) musiałem pokonać rozklekotanym busem a następnie cztery tygodnie na statku na odcinku Antwerpia – Santos (Brazylia) – Antwerpia. Stare dzieje ale jak dziś pamiętam każdy dzień tej wyprawy a o niektórych trudno będzie zapomnieć kiedykolwiek.
Miałem wtedy kilkanaście lat i g… w głowie – patrząc z dzisiejszej perspektywy. Chociaż sam o sobie miałem mniemanie ogarniętego. Ale kto z nas powiedział by o sobie dzisiaj że robi coś głupiego, uświadomimy to sobie po latach kiedy nasza głupota będzie już niczym innym jak anegdotą o której się wspomina przy okazji spotkań ze znajomymi.
Dostałem od mojego Taty informację że mógłbym popłynąć w rejs o ile w ciągu dwóch dni dojadę do Antwerpii. Misja trudna do wykonania ale przecież nie ma rzeczy niemożliwych. Budżet na wyprawę nie był jakiś powalający więc lot samolotem odpadał. Zresztą jeżeli ktokolwiek miał okazję lecieć samolotem „ze” Szczecina to wie że od centrum do pasa startowego jest jakieś 50 km! Z racji tego że transport fruwający odpadł na przedbiegach trzeba było skorzystać z wersji kołowej. Owszem były takie połączenia ale za trzy albo cztery dni, trochę za późno bo mógłbym już statku pontonem nie dogonić. Z desperacji zacząłem przeglądać ogłoszenia w gazetach. Po kilku telefonach – JEST! – znalazłem, miejsce zarezerwowane na następny dzień około północy w dość szemranej dzielnicy Szczecina – świetna pora i miejsce żeby się ładować samemu do busa z obcymi ludźmi.
Kolejnego dnia wielkie pakowanie i wieczorem pojechałem w umówione miejsce skąd miał odjechać mój dyliżans. Stoję, ciemno, zimno, pada deszcz …w końcu początek wakacji i lipiec. Minęła północ, nadal stoję z wielkim plecakiem, sam, przemoczony do suchej nitki. Już miałem się z tamtąd zbierać aż w oddali dał się usłyszeć turkot silnika, coś jakby rozbiegany diesel. Błogą nocną ciszę coraz bardziej przeszywał turkoczący hałas. W oddali zobaczyłem jedno światło które zbliżało się w moją stronę – pewnie motor – pomyślałem. Nie! To była srebrna strzała na trasie Białystok – Paryż – tylko z nieco wadliwym oświetleniem. Wtedy jeszcze nie wzbudziło to mojego niepokoju, ale dzisiaj bym się już zastanowił dlaczego zdezelowany dostawczak przerobiony na busa bez sprawnych świateł jedzie na tak długiej trasie?! Pisk który się od strony pojazdu wydobywał świadczył o tym że kierowca rozpoczął hamowanie jakieś 50 metrów wcześniej żeby zatrzymać się prawie obok mnie stojącego w strugach deszczu.
Zapakowałem mandźur do pojazdu i „ahoj przygodo”. A tu jakoś brak entuzjazmu w narodzie. Facet obok miejsca na którym siedziałem śpi, za mną wszyscy śpią, kierowca śpi. WTF?! Jak to śpi kierowca? Okazuje się że to była przerwa technologiczna celem odświerzenia umysłu szofera. On sam robił całą tą trasę liczącą sobie około 1900 km.

Po około trzydziestu minutach kierownik wycieczki był rześki jak niemowlak jednak dla pewności poprawił to dwoma RedBull’ami walniętymi na raz. Prawie o 2 w nocy ruszyliśmy w drogę. Pierwsze dwie godziny jechałem jak Pawlak pilnujący swojej córki, zakładając że jak coś się odjebie to wyrywam stąd pierwszy.
Do dzisiaj nie wiem jakim cudem ale ten złom razem z przysypiającym kierowcą dojechał do Antwerpii, czy udało mu się dotrzeć razem z pasażerami na plac Pigalle – nie wiem. Złapałem pierwszą lepszą taksówkę i poprosiłem o dostarczenie mnie do portu pod sam trap statku. Byłem wrakiem człowieka po tej całej „wycieczce” ale trzymało mnie na duchu to że spotkam się z Tatą i odbędę ciekawą podróż.
Taksówkarz bez żadnych problemów dowiózł mnie zgodnie z prośbą na wskazane miejsce, zapłaciłem i odjechał. Jak ktoś nie widział kontenerowca z bliska w porcie, to trap jest niczym innym jak osobliwą wersją schodów do wdrapania się czasem kilkanaście metrów wyżej na poziom pokładu. Nie uświadczysz tam dzwonka jak przy domowych drzwiach żeby uprzedzić o swoim nadejściu. Wgramoliłem się niezdarnie ze wszystkimi bagażami na górę. Byłem już tak padnięty że nie miałem siły dalej tego ze sobą targać więc zrzuciłem co miałem zaraz po wejściu na górę i musiałem odszukać kogoś kto by mi pomógł zlokalizować Tatę. Przede mną były tylko jedne otwarte drzwi więc nieśmiało wetknąłem łeb, ale nikogo tam nie było. Trzeba było iść dalej i szukać kogokolwiek. Na końcu korytarza usłyszałem jakiś hałas więc stwierdziłem że jeżeli to nie jest statek widmo to raczej ducha nie spotkam i może w końcu ktoś mi pomoże.
Dźwięki dobiegały z kambuza (kuchnia), stał tam sobie nieduży azjata, w zasadzie to filipińczyk i szorował coś w zlewie. Chciałem go poprosić o pomoc ale jak tylko powiedziałem „Hi! Can you…” to ten rzucił tym garem który akurat trzymał w moim kierunku jakby go właśnie napadli piraci z Somalii. Na szczęście po chwili się zreflektował że nie mam drewnianej nogi i papugi na ramieniu. Wyjaśniłem kogo szukam a ten mi bardzo szybko pomógł nawet z wniesieniem moich gratów kilka pięter wyżej przepraszając za rzut naczyniem kuchennym w celu samoobrony – na szczęście nieudanym. Ten bojowy mikrus z kuchni to był Paco, pomocnik kucharza. Bardzo sympatyczny gość, tylko troszkę strachliwy 🙂
Udało mi się odnaleźć Tatę, dostałem swoją własną kabinę i już mogłem rozpocząć nową morską przygodę. Cztery tygodnie to dużo czasu, ale kiedy nie masz pod ręką internetu, telefonu – to czas dłuży się jeszcze bardziej. Kiedy nie masz odniesienia do miejsca w którym się znajdujesz bo dookoła po horyzont jest tylko woda, dopiero wtedy zaczynasz widzieć i rozumieć jak dużą kałużą jest Atlantyk i jak niewielki punkt stanowi jeden nastolatek który wyruszył w podróż. Do tego wszystkiego niebo, tego na lądzie nigdzie nie zobaczysz – ale zawsze możesz poczytać następne #morskieopowieści bo po drodze jeszcze trochę się działo 🙂