Santos #2

Pierwsze dni na statku spędziłem na jego zwiedzaniu. Nie było się z czym śpieszyć. Dwa tygodnie w jedną stronę, kolejne dwa w powrotną. Statki transportowe, handlowe mają tą zaletę w odróżnieniu od turystycznych że można zajrzeć prawie w każdy kąt. Nie ma wymuskanej obsługi, wypolerowanego na wysoki połysk baru z barmanem który zawsze wie co powiedzieć i co chcesz zamówić. Tego wszystkiego tam nie znajdziesz, jest surowo i topornie. Statek ma spełniać swoją rolę ale nie musi być wygodny i luksusowy. Zamiast eleganckich automatycznie otwierających się drzwi, solidne stalowe grodzie wodoszczelne.

Pierwszego dnia spałem chyba do południa. Ekstremalna wycieczka busem nieco mnie sponiewierała. Spało się jak w całkiem przyzwoitym hostelu. Bez specjalnych fajerwerków ale wszystko to co potrzebowałem żeby mieć odrobinę prywatności i odpocząć było w mojej kajucie. Najbliżej jej było do takiego widoku, szkoda że nie pamiętam gdzie posiałem swoje zdjęcia z tej wyprawy :/

Zwlekłem się bohatersko, uczłowieczyłem w byle jakie ciuchy które jako pierwsze zalegały na wierzchu torby. Tutaj raczej nikt nie zwracał uwagi na to jak jest ubrany, albo przynajmniej nie istotny był styl a jeżeli już to na praktyczność ubioru. Starałem się sobie przypomnieć w którym miejscu jestem i gdzie są schody.

Udało się zlokalizować klatkę schodową. Dopiero teraz z tabliczki umieszczonej na ścianie dowiedziałem się że byłem na trzecim poziomie, czyli do punktu rozkoszy kulinarnych – kambuza – tylko kilka kroków. Na szczęście tego nie musiałem szukać, poprzedniego dnia jak uniknąłem znokautowania przez Paco udało mi się to miejsce już znaleźć.

Człapałem po wąskiej klatce schodowej, po jeszcze bardziej wąskich schodach. Kubotki klapały o kolejne stopnie wyłożone jakąś powłoką antypoślizgową, wrażenie jakby schody były wysmarowane klejem. Idę a tu końca nie widać, mijam kolejne piętra a gdzie parter? Kiedy naszła mnie pewna refleksja spojrzałem że na tabliczce informacyjnej widnieje „floor -3 – engine room”. No tak, przecież te schody idą od mostku aż po ostatni poziom. Czyli w tył zwrot, i wspinaczka do góry. Klap, klap, klap…

Po krótkiej wspinaczce kolejna tabliczka „floor 1”. Po drodze liczyłem piętra, to powinno być tutaj, jakim cudem przeszedłem o jedno piętro za dużo! Zaczynało mnie to już wku..rzać. W tył zwrot, klap, klap, klap, jedno piętro niżej – „floor -1”. FUCK! Przecież to statek amerykańskiej produkcji, u nich nie ma parteru czy poziomu 0, piętra liczy się od pierwszego!

Popychając stalowe drzwi na pierwszym piętrze udało mi się wydostać z „pułapki” i znalazłem się w punkcie startu z dnia poprzedniego. Kuchni nie trzeba był daleko szukać, węch sam prowadził. Wypiekane na miejscu pieczywo samo wołało żeby przyjść i coś zjeść. Wetknąłem łeb jak poprzednio w jedyne otwarte drzwi gdzie Paco jak zawsze szorował gary. Nieśmiało uprzedziłem o swojej obecności niczym królowa angielska subtelnym odchrząknięciem czy tam kaszlnięciem. Przywitał mnie serdecznie z pytaniem jak mi smakowało dzisiejsze śniadanie. Yyy, no ale ja właśnie na śniadanie przyszedłem. Nie specjalnie ukrywał zaskoczoną minę. Śniadania to są od 6:00 i zwykle rozchodzi się wszystko w ciągu dwóch godzin, potem wszyscy idą do swoich zajęć.

Cudownie! Czyli przespałem śniadanie. Uratował mnie oprowadzając po messie i pokazując mały barek na którym zawsze stało kilkanaście rodzajów płatków, chleby tostowe, dżemy i inne tego typu „frykasy” a do tego lodówka dla załogi zawalona w połowie mlekiem w kartonach i druga połowa jogurtami. Wciągnąłem co było i zacząłem obchód po okolicach.

Szybko udało mi się ustalić gdzie jest wyjście z tej konserwy żeby odetchnąć chwilę powietrzem. Skala portu w Antwerpii potrafi przyprawić o ból głowy. Trudno nie odnieść wrażenia że miasto jest doklejoną do portu wioską. Port zajmuje powierzchnię większą niż ten w Rotterdamie, Hamburgu i Amsterdamie razem wzięte, ma prawie 13.000 ha gdzie codziennie 150.000 osób odbija kartę na bramie wejściowej przychodząc do pracy. Widok za dnia przypominał wielkie stalowo-betonowe mrowisko a w nocy jak w Las Vegas – wszędzie światła, neony, mrugające oznaczenia, z tą różnicą że była cisza, brak ludzi na brzegu.

Po naszej lewej stronie akurat ładowany był samochodowiec, czyli taka wielka pływająca laweta. Był to starszy bliźniaczy statek dla Baltic Ace – zbudowanego w naszej Gdańskiej stoczni. Niestety ten akurat słabo skończył bo w 2012 roku zatonął a pierworodny nadal pływa na tej samej trasie.

Zapach mazutu, drące dzioba mewy, szum wody – tak, to jest moje miejsce. Jutro wypływamy więc dobrze jest się napatrzeć jak wygląda kawałek lądu bo dalej już tylko woda. Zaraz po wyruszeniu urzekła mnie akcja ze sklepem wolnocłowym prowadzonym przez kapitana – ale to chyba już na kolejną cześć #morskieopowieści 🙂

Leave a Reply