Santos #3
Wyjście z portu dużego statku wydawało się wielkim wydarzeniem. Przynajmniej dla mnie, bo dla wszystkich innych dookoła to była codzienna rutynowa czynność. Nic nadzwyczajnego. Kiedy patrzymy na coś kolejny, setny czy tysięczny raz to przestajemy zauważać większość szczegółów a te są najczęściej najciekawsze.
Statek na którym się wtedy znajdowałem nazywa się M/V Southern Juice. Nazwa nie jest przypadkowa. Dawny kontenerowiec przebudowany na transporter soku pomarańczowego z Brazylii do Europy. Zastanawialiście się kiedyś jak soki z egzotycznych owoców trafiają na kartonów na półkach sklepowych? Właśnie dzięki takim statkom. Jeszcze przed wypłynięciem ostatnie trzy cysterny wypompowywały dostarczony sok i można było rozpoczynać podróż.
Jeżeli zdarzyło się Wam nie przespać podstaw fizyki w szkole to wiecie że cięższe substancje opadają na dno płynów. Nie inaczej jest z takim sokiem. Wlewany jest do ogromnych zbiorników które są jednocześnie silosem i lodówką, ponieważ ładunek musi wytrwać świeży przez dwa tygodnie drogi powrotnej oraz dalszy transport lądowy. W czasie powrotnego rejsu trochę całą zawartością silosów buja i tym samym od połowy zbiornika do jego dna znajduje się najgęstsza pulpa owocowa a na górze sam sok. Zasada rozładunku jest również dość łopatologiczna. Kto chce lepszy jakościowo produkt płaci więcej i ustawia się w kolejce jako pierwszy, ostatni zbiera zlewki.
Wiecie skąd były te trzy ostatnie cysterny? 🙂 No jakby inaczej – nasze rodzime, chociaż już nie będę podawał z jakiej firmy. Idę o zakład że jeszcze to rozcieńczyli przed rozlaniem w opakowania, gdyby ktoś się zastanawiał dlaczego te zza zachodniej granicy jakoś lepiej smakują to pierwsze ciężarówki były z Niemiec, Francji i Austrii. Nasze przypominają znany i lubiany przepis na szpitalny kompot:
Do wiadra wlać 10 litrów wody, rozpuścić w niej landrynkę. Otrzymany koncentrat wymieszać z wodą w stosunku 1:20.
Wracając do sedna wyprawy i wyjścia z portu. To nie są proste sprawy jak mawiał Ferdynand Kiepski. Większe jednostki nie mogą sobie same wariować i samodzielnie poruszać się po porcie tylko muszą skorzystać z pomocy holownika a czasem nawet kilku, do tego dochodzi jeszcze pilot który wchodzi na pokład jako ostatni i dyryguje całą operacją.
Cumy rzucone zostały niedługo po południu i już przebierałem z niecierpliwością kiedy wyjdziemy na pełne morze. Wcześniej już na kilku podobnych a nawet większych jednostkach płynąłem i za każdym razem bawiło mnie to tak samo. Okazuje się jednak że opuszczenie Antwerpii nie jest prostą sprawą. Cały port jest poprzecinany ogromną ilością kanałów i śluz.
Zaraz za keją przy której staliśmy była już pierwsza śluza. Holownik wpakował statek do niej i przez kolejne pół godziny świat stał całkowicie w miejscu. Chociaż nie do końca, przemieszczaliśmy się w pionie. Poziom wody po drugiej stronie kanału był o kilka metrów niższy i trzeba było tą różnicę wyrównać. Jak później się okazało takich samych atrakcji czekało po drodze jeszcze kilka. Trwało to wszystko niemiłosiernie długo.
Po kilku godzinach mozolnego przeciskania się przez kolejne kanały nadszedł moment kiedy statek mógł już dalej płynąć samodzielnie i pilot wracał do siebie. Jest to jedna z bardziej niebezpiecznych operacji do wykonania. Pilotówka – mała łódź która robi za taxi dla pilota – musi dopłynąć do burty kilkunastokrotnie większego od siebie statku, obok wąskiej sznurowej drabinki po której pilot musi wdrapać się kilkanaście metrów często na dość wzburzonej wodzie. Majtki do zmiany po takim czymś 😉 Wydaje się to dość prymitywną metodą ale zdecydowanie jest najskuteczniejsza. Kiedyś stosowano jeszcze duże siatki przypominające trochę te na współczesnych placach zabaw ale jakoś się nie przyjęły bo nie dość że wyglądało to jak abordaż piratów to jeszcze ludzie się plątali w nich 🙂
Krajobraz zmieniał się każdej godziny i każdego dnia ale jeszcze wtedy był zawsze gdzieś na horyzoncie widoczny ląd. Przepłynięcie kanału La Manche to niezwykłe doświadczenie, szczególnie kiedy przy dobrej pogodzie można zobaczyć zarówno brzeg Francji jak i Wielkiej Brytanii – oczywiście w najwęższym miejscu – okolice Dover – które ma trochę ponad 30 km szerokości. Dalsza trasa wiodła wzdłuż brzegów Portugalii, przejazdem przez Wyspy Kanaryjskie – z morza wyglądają sto razy lepiej niż na miejscu, dalej już prosto przez Atlantyk aż do brzegów Ameryki Południowej czyli punktu docelowego – Santos – w pobliżu Sao Paulo. Pomnik w Rio tylko z pokładu statku widziałem ale zawsze to lepiej niż nawet na żywo ten ze Świebodzina.
Pocieszający był fakt że nie tylko ja wtedy płynąłem po raz pierwszy w tak daleki rejs ale do grona żółtodziobów zaliczało się jeszcze dwóch rekrutów którzy wcześniej pracowali jako rybacy na Filipinach i postanowili zobaczyć trochę świata. Impreza która odbywa się na każdym statku przekraczającym równik to jak wielka rodzinna całonocna biesiada – ale o tym co się działo w trakcie, pierwszy sztorm i próba dogadania się z tubylcami już po dotarciu do celu w kolejnej części 🙂
W bardzo dużym skrócie tak to wygląda na tego rodzaju statkach. Ten na filmie jest gabarytowo identyczny do Southern Juice, konstrukcyjnie również …nawet mini basen dla załogi znajduje się w tym samym miejscu 😉