Spiderman

Miałem już Andrzejowi dać spokój ale tak mnie naszło po wizycie w garażu kiedy przy bramie spotkałem Stefana. Fajny gość, mieszka tam od jakiegoś czasu, nie awanturuje się, jest samowystarczalny i ma sześć nóg. Stefan jest pająkiem zamieszkującym wejście do garażu 😉 Wprawdzie nie ma pewności które to już Stefanowe pokolenie zajmuje wysłużoną pajęczynę ale żeby nie komplikować nazewnictwa każdy jeden ma na imię tak samo.

Z głupot na które udało mi się namówić mojego ulubionego stomatologa była znana i lubiana zabawa okolicznych nastolatków czyli zjeżdżanie na linie z wiaduktów obwodnicy Szczecina przy Puszczy Bukowej. Nie pamiętam już ile miał ten punkt na który się wtedy wybraliśmy ale na pewno dobre kilkanaście metrów. Kilka metrów wyższy niż pięciopiętrowy blok. Chodziliśmy tam zawsze w kilka osób wyposażeni jak na poważną wyprawę górską, liny, uprzęże, kaski itd.

I tak w jakiś piękny letni dzień zebraliśmy się i zaciągnąłem Adrzejka razem z innymi kolegami mającymi nierówno pod sufitem na wiadukt celem pokonania lęków i nabrania pewności siebie. Na początku nie wykazywał przejawów paniki, zerkał sobie w dół, przyglądał się jak inni wykonują zjazdy. Jak już powszechnie wiadomo nie trzeba być specjalistą żeby się zorientować kiedy w Andrzejowej głowie włączy się syrena alarmowa. Zostało nas jeszcze 3-4 osoby na górze, reszta czekała już na dole.

– No Endrju dawaj!

– Eeee jeszcze chwichwilllee.

– Jak chcesz ale ostatni i tak nie zjedziesz bo ktoś musi cię zabezpieczać z góry.

Jak było do przewidzenia prawie wszyscy razem ze mną byli już na dole u szczytu wiaduktu został jeden z kolegów i …alpinista klasy żadnej – Andrzej. Udzieliła mi się jego nerwówka w końcu to jego pierwszy raz i jak coś pójdzie nie tak to po tych kilkunastu metrach zostanie z niego bezkształtny pasztet i oko w galarecie.

Jedna noga za barierkę, druga… trzęsie się jak stary paralityk ale udało mu się stanąć po drugiej stronie. Została najprzyjemniejsza część – wycieczka na dół – na mecie wszyscy z zadartymi głowami ku niebiosom kibicujemy i namawiając do przełamania lęku. Nastąpił wiekopomny moment, dał radę i rozpoczął opuszczanie się coraz niżej, przekroczył próg wiaduktu. Szło to powoli ale nie ma co się dziwić, nigdy wcześniej nie uskuteczniał takich zabaw. Darliśmy się jak na meczu reprezentacji kraju, pół osiedla wiedziało że po kablu z góry powoli ku ziemi zmierza Andrzej. Nawet jakiś facet z bloku obok wyszedł na balkon i przyłączył się do kibicowania, mówił coś o debilach, wandalach i że na policje zadzwoni. Przechodząca obok parka popatrzyła w górę będąc w przekonaniu że to jakaś akcja ratownicza, ale nie to nasz nowy bohater. Już padały hasła niczym Szaranowicz na Mistrzostwach Świata w skokach – „leć Andrzej, leć!”. Po części chodziło o to żeby nadal zagrzewać do walki a po za tym kibic z balkonu zaczął wybierać numer w telefonie i chyba miał zamiar spełnić swoje obietnice.

Zostało jeszcze może 4-5 metrów do ziemi, zwijamy mandżur i juz nas nie ma. I na ten czas musiało się coś odpieprzyć. Andrzejek zatrzymał się na chwilę, jakby w celu odpoczynku i w jednej sekundzie zrobił fik, puścił się liny i chyba na chwilę stracił przytomność, radośnie dyndał sobie kilka metrów nad naszymi głowami. Wyglądał jak taki czworonożny wielki pająk zawieszony pod betonową szafą, Kingsize w wydaniu zachodniopomorskim.

Jak go odetniemy z góry to raczej nikt nie złapie i zrobi sobie niemałe „ku ku”, drugą opcją był zjazd ostatniego który został na górze ale wtedy trzeba by porzucić linę która do najtańszych nie należy. Została trzecia opcja czyli wspięcie się z dołu i ściągnięcie pająka zanim zrobi to straż wezwana przez nadciągającą policję. Stwierdziłem że skoro ja tu gamonia przyprowadziłem to go jakoś ściągnę i zacząłem ubierać uprząż. W tym czasie jeden z kolegów stwierdził że on wie jak go obudzić. Zaczął od dość prymitywnej metody – rzut kamieniem. Wyglądało to dość kuriozalnie, pewnie tak właśnie Pani Kopacz wyobrażała sobie scenę kiedy jaskiniowcy polowali na dinozaury. Wprawdzie udawało się trafić w cel ale stwierdziliśmy że to głupie bo go jeszcze poobijamy. Byłem w połowie ubierania się w te cholerne paski. Jeszcze inny geniusz wymyślił że trzeba go rozhuśtać. Złapał koniec liny i zaczał kręcić jak w Kole Fortuny. To była scena niczym z cyrkowej sztuczki na szarfie, tylko akrobata nieco śnięty i nieobecny.

Już zapinałem ostanie paski i byłem gotowy na akcję ratunkową, jednocześnie liczyłem w sobie w myślach ile na setkę pali wielki wóz strażacki z drabiną bo trzeba będzie ten wydatek jakoś rozdysponować w skromnym kieszonkowym. Nagle, cud! Od tego kręcenia pająkiem …tfu! Andrzejem rzeczywiście udało się go przywrócić do świata żywych. Trochę oszołomiony złapał się liny, zjechał te ostatnie kilka metrów. Ostatni na górze szybko wciągnął linę a my zwinęliśmy się z miejsca zbrodni w ostatniej chwili bo w oddali słychać już było dźwięki nadjeżdżającego dzielnicowego i nasz ukochany wierny kibic „tam urwa uciekajo tammmmm!”.

Leave a Reply