Szubi dubi you can dance!

Czas chyba odpuścić historii ze szwedzkim sklepem o ukraińskich barwach. Co prawda mini seria miała wiernych fanów ale dobre obyczaje mówią że nie kopie się leżącego.

Chciałem sobie wziąć udział w tzw. fikołkach czyli inaczej mówiąc ćwiczeniach. W czasach przedwirusowych odbywały się one stacjonarnie na siłowni a teraz idąc za ciosem przenoszenia wszystkiego do sieci planowane były fikołki online. Nasz samozwańczy trener – czyli jedyny z wesołego trio który ma pojecie jak wykonać ćwiczenia żeby nie zostać kaleką – postanowił wdrożyć plan w życie. Ostatnio wyraził swój niepokój że może stać się obiektem następnego wpisu Frustrata.

Przecież dla mnie to jak wystawienie przez przeciwnika łba z bunkra 😀

Nasz Trener – niezwykły człowiek chociaż często nawet nie wiem o czym mówi tłumacząc które partie mięśni – albo tego co z nich zostało – będziemy trenować ale mam to gdzieś dla mnie ważniejsze jest to że jest w to zaangażowany, ma pasje i potrafi zarażać nią innych. Nawet jakby ktoś mi opowiadał ze jest koprofilem ale robiłby to z zaangażowaniem i pasją to chętnie bym o tym słuchał.

Tak czy inaczej ten plan był oczywiście zbyt prosty i piękny żeby się udał. W harmonogram wtargnęły starsze dziecko w asyście Pani Frustratowej. Ich plan wprawdzie zakładał ćwiczenia ale nie takie jakich oczekiwałem – córunia tatunia miała kurs tańca. Nie żeby coś normalnego oberek, polonez czy inne klasyki. Zostałem wkopany jako pomoc taneczna na modern jazz. Przecież ja o tym nie mam pojęcia! Jedyny jazz jaki znam to gatunek muzyczny gdzie stoi kilku muzyków, strojem, wyglądem, dynamiką dających podejrzenie że zmarli tydzień temu, po czym wstali i przyszli zagrać jeszcze kilka ulubionych kawałków.

Kiedyś pewien kolega z pracy opowiedział mi jak został zaproszony przez swoją znajomą na koncert jazzowy w modnym poznańskim klubie. Przybyli na miejsce chwilę przed czasem żeby zająć dobre miejsca. Nawet im się to udało bo siedli w pierwszym rzędzie na wprost kapeli. Ludzie schodzili się powoli ale mimo to panowała tam nieznośna cisza – jak w czytelni. Jeden z muzyków zagrał na trąbce ciche „tuuut”, chwilę później perkusista leniwie uderzył w talerz „brzdęk”. I tak na zmianę : tuuut …cisza… brzdęk …cisza… tuuut …cisza… brzdęk. Kolega przypomniał sobie nagle o swoim nikotynowy nałogu, bez ceregieli wstał i dość głośno – na tyle że w klubowej „czytelni” nawet ostatni rząd usłyszał – oznajmił towarzyszce „wyjdę na peta póki stroją instrumenty”. Koleżankę oblała purpura na twarzy, instrumenty przestały grać i słyszy od niej „siadaj debilu oni grają już koncert!”. Dzięki najlepszym miejscom w lokalu mógł przez następną godzinę podziwiać nie tylko progresywny jazz ale również chęć zbiorowego mordu przez cały zespół za muzyczną ignorancję. Czyli da się być większym ignorantem jazzowym niż ja!

Jak zwykle odjechałem na bok, wracając do tańca. Należy wiedzieć że gdyby ktokolwiek zobaczył by mój taniec – nawet bez muzyki bo ta mi zupełnie w pląsaniu nie przeszkadza – to z miejsca wezwana by została karetka do silnego napadu epilepsji chociaż medycynie bliżej temu zjawisku do sklasyfikowania jako choroba św. Wita. Ergo lepiej nie widzieć.

Poszukiwanie innych frajerów chętnych spełzło na niczym bo każdy jakby się rozpłynął na wieść o tańczeniu przed kamerą. Trudno, nie takie głupie rzeczy się robiło w życiu.

Ludzie co tam się działo! Uczestników było niewiele bo około 10, plus dostawka w postaci rodzeństwa, rodziców czy kto tam kogo miał albo raczej komu nie udało się spieprzyć przed pozostałymi domownikami. Wystarczył jeden rzut oka na pozostałych uczestników żeby zauważyć kto ma przerost ambicji a komu dokucza zbyt duży metraż który trzeba odpowiednio zaakcentować reszcie biedoty. Festiwal osobliwości i pajaców.

Nie wdając się w szczegóły godziny treningu to ku mojej radości okazało się że był on bliższy ćwiczeniom z w-f niż ogólnie pojętemu tańcowi. Przetrwałem, chociaż z poczuciem że cyrk odjechał a klaun został. I to taki mocno upocony klaun z rozmazanym uśmiechem – dało mi to w kość, chyba za stary już jestem.

Wyszedłem z naszej miniaturowej sali treningowej i Pani Frustratowa oznajmiła mi że jest nagrany film z tej lekcji. Przez myśl przebiegły mi w jednej chwili wszystkie te nieudolnie wykonane gimnastyczne wygibasy które odstawialiśmy przez ostatnią godzinę…

Pierwszy raz w życiu ucieszyłem się że akurat w tym czasie internet tak zamulał że z naszych ćwiczeń widoczne były pojedyncze zamrożone klatki filmu. Ważna nauka na przyszłość, obciążyć łącze tak żeby nawet z tych pojedynczych obrazków nie dało się gif’a zlepić!

Only registered users can comment.

Leave a Reply